Kategorie
Blog

Dzikość serca

 

Serce wywłoki: dziki kwiat nabrzmiały jadem,
o płatkach koloru mięsa.

Camila Sosa Villada, Kurewny

Proszę sobie wyobrazić, że pierwsze słowa tej książki odczytuje na głos Krystyna Czubówna:

Noc w parku jest mroczna, mroźna i nieprzenikniona. Wiekowe drzewa, z których właśnie opadły liście, zdają się błagać o łaskę z niebios, aby mogły przeżyć. Grupka wywłok robi obchód w cieniu bezlistnych gałęzi. Poruszają się, jak gdyby były jednym ciałem, jednym zwartym stadem i jednym zwierzęcym żywym organizmem. […] Park Sarmienta leży w samym sercu miasta. Ogromne zielone płuco z ogrodem zoologicznym i wesołym miasteczkiem. Nocami dziczeje.

Powieść Kurewny Camili Sosy Villady tematem i tonem przypomina nieco filmy przyrodnicze i klasyczne studia z antropologii kulturowej. Ukazuje pierwotne wymiary człowieczeństwa: popędy, odruchy, skłonności ciała, poruszenia serca. Bada źródło życia, żywioł, który powołuje ludzi do istnienia. Obrazowo opisuje spektrum płciowości, dla którego prokreacja to wyłącznie jedna z funkcji, bynajmniej nie najważniejsza, nieomal efekt uboczny. Przedstawia zwierzyniec ludzki.

Już w pierwszym zdaniu Kurewien zapada noc. Aby cokolwiek zobaczyć, należy spojrzeć inaczej, jak gdyby przez noktowizor. Przemierzamy teren, gdzie nie widać drogowskazów ani trigger warnings. Od razu trafiamy w samo serce dziczy, do jądra ciemności, gdzie panuje ruch jak w ulu i gdzie uwijają się seksworkerki, kurwy robotnice.

Camila Sosa Villada, aktorka i pisarka argentyńska, urodziła się 28 stycznia 1982 roku w miasteczku La Falda w prowincji Córdoba i otrzymała imiona Cristian Omar. Jako nastolatka wyjechała z domu w miejscowości Mina Clavero do stolicy prowincji, aby na Narodowym Uniwersytecie Córdobańskim studiować dziennikarstwo, potem zaś aktorstwo. Zarabiała ciałem. Literacki wgląd w przygody, których doświadczyła, przynosi cała jej twórczość, szczególnie esej autobiograficzny El viaje inútil (Podróż na próżno, 2018) i jej najsłynniejsze jak na razie dzieło pod tytułem Kurewny (2019). Wydała również tom poetycki La novia de Sandro (Narzeczona Sandra, 2015), powieść Tesis sobre una domesticación (Szkice o udomowieniu, 2019) i zbiór opowiadań Soy una tonta por quererte (Głupia jestem, że cię kocham, 2022).

Sosa Villada jest osobą wielu fachów. Już w dzieciństwie dorabiała jako sprzedawczyni (lub jeszcze sprzedawca) lodów; opuściwszy dom rodzinny, została sprzątaczką, a następnie prostytutką; zadebiutowawszy w teatrze, porzuciła ulicę; wydawszy Kurewny, porzuciła scenę (szeroko pojętą, bo udzielała się też w filmie i telewizji). Punktem zwrotnym w jej biografii, po którym przeszła na emeryturę od najstarszego zawodu świata, stał się spektakl dyplomowy wystawiony wspólnie z koleżanką ze studiów pod tytułem Carnes tolendas. Retrato escénico de una travesti (Mięsopust. Sceniczny portret wywłoki, 2009). Była to godzinka autobiograficznych wyznań przetykanych wyimkami z Federica Garcíi Lorki, którą puentował full frontal. Przedstawienie odbiło się szerokim echem w ojczyźnie artystki, a jego lokalną sławę prześcignął dopiero międzynarodowy rozgłos powieści Kurewny. Kontakt aktorki z widownią i kamerą można ocenić między innymi dzięki jej wystąpieniu na konferencji TEDx Córdoba w 2014 roku, którego nagranie przechowuje YouTube.

Wśród swoich idolek, na których się wzorowała w przemianie płciowej, Sosa Villada wymienia Argentynki Cris Miró i Florencię de la V. oraz Hiszpanki Pacę La Pirañę i Cristinę Ortiz Rodríguez, znaną jako La Veneno.

Argentyna, gdzie żyje i tworzy autorka Kurewien, stanowi w Ameryce Łacińskiej forpocztę postępu obyczajowego. Władze tego państwa włączyły wolność seksualną i reprodukcyjną w obręb praw człowieka i obywatela, legalizując w 2002 roku związki partnerskie, w 2010 małżeństwa jednopłciowe, w 2012 uchwalając ustawę o uzgodnieniu płci, której istotą jest swoboda wyboru tożsamości płciowej, wreszcie w roku 2020 liberalizując prawo dotyczące przerywania ciąży.

Kurewny to powieść o transpłciowości, w której ani razu nie pada słowo „transpłciowość”.

Autorka odżegnuje się od dominujących obecnie na Zachodzie, a z jej strony globu patrząc: na Północy, ujęć nienormatywnej tożsamości seksualnej. Dyskusja krążąca wokół terminów „gender”, „transseksualizm”, „tranzycja”, „niebinarność” i „queer”, a nawet tak podstawowych i pozornie oczywistych pojęć jak „kobieta” i „mężczyzna”, jest być może tylko salonowym small talkiem, któremu niesłusznie się wydaje, że pozjadał wszystkie rozumy. Goethe trafnie stwierdził, że „teoria jest szara, a zielone pozostaje tylko drzewo życia”. Dzika, burzliwa, nieujarzmiona witalność w prozie Sosy Villady to prawdziwe party hard, w obliczu którego teoretycy rozkładają ręce. Opis obyczajów i pożądań pisarka snuje własnymi słowami, niekoniecznie uprzejmymi i znanymi z podręczników.

Książka o wywłokach wprawdzie nie jest reportażem, lecz oparto ją na faktach. Jej bohaterki, zwane po hiszpańsku travestis, istnieją naprawdę, a nie tylko w prozie. Słowo travesti ma bardzo konkretny desygnat, który stał się już przedmiotem badań terenowych i namysłu socjologicznego. Wytyczmy zatem kluczowe współrzędne, które należy nazwać po imieniu, żeby unaocznić odniesienie fikcji do rzeczywistości. Opieram się na wypowiedziach Camili Sosy Villady i na studium profesora Dona Kulicka, antropologa z Uniwersytetu w Uppsali, który przebadał i opisał życie prywatne i zawodowe wywłok z miasta Salvador w Brazylii.

Należy pamiętać, że wkraczamy w sferę gustów, o których, jak wiemy, trudno dyskutować. Będziemy rozważać „bycie w czyimś typie”, pragnienia serca i ciała, po prostu intymne sprawy niekoniecznie sprowadzalne do tak zwanego parteru, do surowych danych jak z akt sprawy karnej.

Dla myślenia, które dzieli ludzi na dwie odrębne grupy według kodu genetycznego i narządów płciowych – na tych, którzy płodzą, i te, które rodzą – wywłoki okazują się niezrozumiałym błędem systemu. Posiadają penisy i chromosomy XY, ale nie są mężczyznami. Nie są mężczyznami, lecz nie są też kobietami. Żeby jeszcze skomplikować: nie reprezentując żadnej z tradycyjnie wyróżnianych płci, travestis nie zaliczają się ponadto do grona osób niebinarnych, interpłciowych ani transseksualnych. Nie powiemy o nich również „homoseksualiści”, a na pewno one tak o sobie nie powiedzą.

Ten apofatyczny portret wynika z nieprecyzyjnego postawienia kwestii i przyjęcia nieodpowiednich założeń. Dyskusja nie dotyczy bowiem układu rozrodczego, którego wywłoki się nie wyrzekają i nie próbują modyfikować. Aby pojąć sedno problemu, wystarczy zawiesić rozumowanie w domyślnych, intuicyjnych kategoriach biologicznych i podjąć pewien wysiłek wyobraźni i języka.

Istnieje odmiana seksualności, w której omawiany przypadek bez trudu się mieści i nie stanowi anomalii. W porządku erotycznym, w którym poruszają się wywłoki, różnicy płciowej nie wyznacza anatomia, tylko obyczaj. Dualizm jest praktyczny. W świecie travestis płci dzielą się na stronę czynną obcowania seksualnego i na jego stronę bierną.

Kategorie te nie pokrywają się z podziałem na mężczyzn i kobiety. Rzecz może rozgrywać się w ramach jednej płci biologicznej. Nie ma wtedy mowy o homoseksualizmie, ponieważ partnerzy takiej interakcji intymnej występują jako przedstawiciele różnych grup płciowych. Nic tu nie zagraża binarnej opozycji.

Wywłoki nie ingerują w swoje genitalia, bo, najkrócej mówiąc, nie ma takiej potrzeby. Nie zamierzają pozbawiać się źródła doznań zmysłowych. Za pomocą hormonów i silikonu przybierają krągłe kształty biustu, bioder i pośladków (można powiedzieć, że w ich ciałach tylko przybywa i nic nie ubywa). W maczystowskim społeczeństwie, w którym przyszło im się spełniać, właśnie taka strategia najlepiej się sprawdza. Nie trzeba być kobietą, wystarczy sama kobiecość. Travestis nie przebierają się za płeć piękną jak drag queens, tylko ją ucieleśniają. Bez ubrań też są kobiece.

Wywłoka zwykle ma „męża”, marido, partnera życiowego, któremu w łóżku oddaje się biernie, aby nie zaburzać dynamiki rycerza i księżniczki. Miłość czynną uprawia z kochankami lub „gachami” (chongos) i odpłatnie z klientami. Prostytuuje się dla zarobku, a puszcza dla zaspokojenia.

Życie płciowe wywłok przynosi rozwiązanie wielkiej metafizycznej zagadki: jak poderwać heteryka, jeśli biologicznie nie jest się kobietą? Może po prostu trzeba patrzeć w serce, a nie zaglądać w majtki? Wkraczamy w zaskakujący obszar sekretów alkowy, gdzie – mówiąc po almodóvarowsku – rządzi prawo pożądania.

Ciśnie się pytanie: po co ta wulgarność? Dlaczego „kurewny”, „wywłoki” i „ściery”, a nie jakoś ładniej lub chociaż bardziej neutralnie? Przełożenie travestis jako „transwestyci” albo „transwestytki” nie oddałoby ani sensu, ani aury słowa. Wybór obsceniczny jest zgodny z życzeniem autorki, które wyraziła w przedmowie do amerykańskiego wydania swojej powieści:

Przeróżnie nas nazywano: transami, transkobietami, transseksualistami lub osobami transpłciowymi; różnorakie rozpoznania do nas przykładano: zaburzenie tożsamości płciowej, nieutożsamienie z płcią biologiczną, nieokreśloność płciowa albo trzecia płeć. […] Odnosiłyśmy wrażenie, jakbyśmy słuchały plotek na swój własny temat, ale płynących z ust kogoś, kto wcale nas nie zna. Zresztą niech gadają, a my i tak wiemy swoje i dysponujemy lepszym, bardziej swojskim słowem. […] Z głębinowych soków ziemi wyłowiłyśmy rzeczownik, który śmierdzi śmiercią, gównem, spermą, nocą, krwią, chłodem, kurewstwem, przekupstwem, więzieniem, cierpieniem i porzuceniem. Rzeczownik jak ostrze noża, usyfiony, zakrwawiony, wchodzący w ciało jak w masło. […] Na ulicy już przylgnęło do nas stare, zapomniane słówko o szczególnej aurze, w której mogłyśmy miło się rozgościć i poczuć jak w domu. Wołano na nas travesti, „wywłoki”, i od razu było jasne, że jest mowa o wyrzutkach, które się nie mieszczą w ustalonej tożsamości. Ulica myślała, że obraża nas tym słowem, ale to nam nie pierwszyzna i zdążyłyśmy przywyknąć. […] Chcę oddać w języku bycie opluwaną, obrzucaną kamieniami i obrzucaną słowami. Może Was cokolwiek dziwić, że oto pisarka z dumą fetuje wyzwisko i obnosi się z obelgą. […] „Kurewny” są wywłokami. Chcą, by tak je nazywano, i nie ma, że boli.

Travesti to inwektywa, co potwierdza przypadek najbardziej znanej na świecie wywłoki Agrado, byłego tirowca, obecnie tirówki, którą poznajemy w filmie Wszystko o mojej matce Pedra Almodóvara. Królowa nocy pracuje na obrzeżach miasta, w tym wypadku Barcelony, gdzie graffiti pod wiaduktem, ewidentnie niepochlebne, głosi z wykrzyknikiem: ¡Putas y travestis!. Kurwy i wywłoki. Wydawcy w krajach hiszpańskojęzycznych prosili pisarkę, by zmieniała określenie travesti na bardziej opisowe trans, co po polsku brzmiałoby „transa”. Polska tłumaczka postawiła jednak na pierwotną szatę językową.

Musiała sięgnąć do zasobów polszczyzny i pogrzebać w depozycie tak zwanej kuchennej łaciny. Po polsku można przepięknie przeklinać, świntuszyć i obrażać ludzi. Dysponujemy rozlicznymi „wulgarnymi mutacjami określenia czynności seksualnych i wyrazu penis”, które „w niekorzystnym świetle ustawiają Polskę na Zachodzie” (Dorota Masłowska, Paw królowej). Wystarczy uruchomić pokłady językowego kampu, to znaczy przegięcia, które nie wstydzi się przesadzać, bo czyni to z definicji. Pomocą służą słowniki: Seksualizmów polskich, Polskich przekleństw i wulgaryzmów, Gwar środowisk dewiacyjnych; można też poszukać u Witolda Gombrowicza: SzczurBakakaju, Trans‑Atlantyk („Mężczyzna co, mężczyzną będąc, mężczyzną być nie chce, a za mężczyznami się ugania”), Nasz dramat erotyczny o pożyciu w Argentynie; warto również się rozejrzeć w internetowym leksykonie slangu Miejski.pl i w Obserwatorium Językowym Uniwersytetu Warszawskiego.

Najwłaściwszym adresem okazuje się Michał Witkowski, który w swojej prozie daje literacki wyraz miłości nieheteronormatywnej uprawianej nocą w parku (Lubiewo), bywa, że płatnej (Fynf und cfancyś), a niekiedy osadzonej w Ameryce Łacińskiej (Sto psów za zabicie kraba. Dziennik kubański, gdzie pojawiają się miejscowe travestis, „cziki z breloczkiem między nogami”). Pisarz podkreśla aporie i wysiłki lingwistyczne: „Czy to był jeszcze seks? Raczej jakiś taniec śmierci, coś, o czym mówić nie wiadomo jak, ale można by o tym skamleć i dyszeć”. „Wystarcza inne trzymanie papierosa, brak wąsów i te wszystkie słowa. W słowach tkwi ich siła. Niczego nie mają, wszystko muszą sobie dokłamać, dozmyślać, dośpiewać”.

Wybór tłumaczki padł na rzeczowniki pejoratywne brzmiące obojnaczo: „wywłoka” (odnosi się też do mężczyzn), „czupiradło”, „czuczło”, „lachon”. Bohaterzy drugoplanowi, machos korzystający z usług travestis, zyskali zbiorczą nazwę „luje”.

U wrót tej powieści stoi dwoje artystów słowa: Dante jako posąg w centrum śródmiejskiego piekła, ale wcześniej w motcie Gabriela Mistral, chilijska nauczycielka, pisarka i noblistka, nazywana „duchową matką Ameryki Łacińskiej”. Jej publiczna sylwetka bardzo przypomina naszą Marię Konopnicką: niesienie kaganka oświaty, pomaganie biednym dzieciom, dzieła literackie uchodzące za ckliwe, prawie naiwne, które czyta się głównie w szkołach. Związek Mistral z Doris Daną, młodszą przyjaciółką, tłumaczką ze Stanów Zjednoczonych, który opisano w monografii A Queer Mother for the Nation (Przegięta matka narodu), przywodzi na myśl przyjaźń Konopnickiej z Marią Dulębianką.

Twórczość Camili Sosy Villady już od jej debiutu scenicznego znajduje się pod silnym wpływem Federica Garcíi Lorki. W tekst Kurewien wpleciono cytat z Panny Rosity i mniej jawne odwołania do Domu Bernardy Alba. Monolog Ciotki Encarny tulącej przybrane dziecko, bardzo liryczny i zarazem teatralny, cały jest jak z Lorki (por. słowa matki do syna w Krwawych godach: „Nie chcę, byś wychodził w pole. Och, gdybyś tak był dziewczynką… Nie szedłbyś nad rzekę i siedziałbyś tutaj ze mną. Haftowałybyśmy sobie, obrębiając prześcieradła”). Pisarka sama wyliczyła w wywiadzie prasowym, co zawdzięcza Lorce: „Wywłoka wie dobrze, co to jest samotność – jak panna Rosita. Wie, co to niewola i tyrania w domu – jak córki Bernardy Alba. Pragnie być matką jak Yerma. Żyje szalonymi porywami serca jak kochankowie w Krwawych godach. Wiele wywłok marnie kończy, zastrzelone na poboczu jak García Lorca”.

Drugim ulubionym poetą i dramaturgiem Camili Sosy Villady jest Jean Cocteau: pisarka grała na scenie w jego Pięknym i nieczułym, a sztuce Głos ludzki poświęciła wątek w powieści Tesis sobre una domesticación.

Autorka Kurewien bez wątpienia czerpie inspiracje z prozy Joségo Donosa, przedstawiciela iberoamerykańskiego realizmu magicznego, którego Miejsce bez granic opowiada o burdelmamie transwestytce, a Plugawy ptak nocy o niemowie przemieniającym się w monstrum. W jej twórczości widać ślady Severa Sarduya, homoseksualnego prozaika z Kuby, który w zbiorze szkiców Escrito sobre un cuerpo (Pisane na ciele) przyrównał pisanie, „ubieranie w słowa”, do crossdressingu. (Jak mówi Sosa Villada: „Moją pierwszą przebieranką była twórczość literacka”). Motywy międzygatunkowe autorka pożycza, co sama przyznaje, od Doris Lessing (cykl książek o kotach) i Jorgego Luisa Borgesa (Zoologia fantastyczna).

W przedmowie do hiszpańskiego wydania Kurewien Juan Forn zauważył: „W pisarskim głosie Camili Sosy Villady słyszymy jej świętą trójcę: Marguerite Duras, Wisławę Szymborską i Carson McCullers”.

Imię Ciotki Encarny, matki wszystkich wywłok, jest znaczące i nieprzypadkowe. Klucz do niego znajdujemy w tomie opowiadań Soy una tonta por quererte, gdzie jeden z utworów Sosa Villada poświęciła Coticie od Wcielenia (Cotita de la Encarnación), postaci historycznej, siedemnastowiecznej wywłoce mulatce spalonej na stosie za swoją odmienność przez hiszpańską inkwizycję w stolicy Meksyku.

Punktem wyjścia i dojścia powieści Sosy Villady jest legenda o Zmarłej Correi, Difunta Correa, świętej ludu argentyńskiego nieuznawanej przez Kościół. Pisarka uważa Correę za swoją patronkę. Wystawiła przedstawienie ku jej czci (El cabaret de la Difunta Correa, Kabaret Zmarłej Correi), na jej żywocie oparła ramę Kurewien, które można by wręcz uznać za typ apokryfu, a w swoim najnowszym dziele poświęciła jej opowiadanie nieomal wotywne pod tytułem Gracias, Difunta Correa (Dzięki ci, Zmarła Correo), w podzięce za wstawiennictwo, które – jak twierdzi autorka – podźwignęło ją z konieczności zarabiania ciałem, otwierając przed nią karierę artystki.

Hagiografia Zmarłej Correi jest krótka i, jak sugeruje jej przydomek, obejmuje głównie ostatni etap życia. Legenda głosi, że w latach czterdziestych XIX wieku podczas argentyńskich wojen domowych ojca i męża niejakiej Deolindy Correi wcielono siłą do wojska. Samotna młoda matka niechybnie padłaby łupem pożeracza serc i ciał, komendanta policji, ale postanowiła ze wszelką cenę dochować ślubów małżeńskich i z narażeniem życia wyruszyła pieszo przed siebie w dzikie pola. Nie było jej dane odszukać męża na froncie (lub rannego w buszu, tutaj wersje nie są zgodne). Umarła z pragnienia na pustyni i właśnie wtedy dokonał się cud. Niemowlęcia, które wzięła ze sobą na wędrówkę, nie zabrała do grobu. Dziecko przeżyło, ssąc pierś zmarłej matki. Zostało odnalezione i uratowane przez miejscowych gauchos, powiedzmy: kowbojów.

Correa patronuje ognisku domowemu, pasterzom i kierowcom ciężarówek. Jej wyznawcy, szczególnie kobiety w ciąży albo pragnące zajść w ciążę, składają na jej ołtarzach buteleczki z wodą, by ugasić jej pragnienie. Stawia się pod jej wezwaniem kapliczki wielkości budy dla psa. Sanktuarium Zmarłej Correi znajduje się w miasteczku Vallecito w prowincji San Juan. Jej święto wypada w Zaduszki.

Słynna Argentynka uciekła przed brutalną ręką władzy w zarośla niczym pracownice córdobańskiego parku Sarmienta, po czym umarła w opinii świętości. Jej figury z odsłoniętą piersią kojarzą się ze strojem i prezencją wywłok. Powieściowy Iskierka to synek Zmarłej Correi, uratowany od pewnej śmierci podrzutek i prorok, któremu mieszkanki domostwa Ciotki Encarny ofiarują dary niczym trzej królowie. Skoro zmarła mogła karmić, matką karmicielką może być również travesti. Wywłocza kobiecość jest równie nadprzyrodzona jak cud laktacyjny.

Ojciec narratorki i autorki, „groza wcielona”, co pięknie wybrzmiewa w przekładzie francuskim (La peur, c’était le père), przeklął kiedyś syna-córkę, mówiąc: „Zdechniesz w rowie”. Historia Iskierki przynosi przeciwzaklęcie: skończyć w rowie, ale przeżyć.

Bohaterki Kurewien głównie są zajęte przekraczaniem granic: ciała, płci, języka, rodziny, wspólnoty, a nawet gatunku w obrębie królestwa zwierząt, do którego przynależą. Zastanówmy się przez chwilę nad ich niecodziennym statusem bytowym. Nie ułatwiajmy sobie łatką „realizm magiczny”. Jakim życiem żyje María, kiedy przestaje być niema i zaczyna śpiewać jako ptaszek w klatce? Jakim życiem żyją wilkołaczki i wywłoki, odkąd wykraczają poza scenariusz narzucony przez biologię?

Chodzi o siłę życiową, która obdziela sobą wszystko to, co żyje: wilczyce, wywłoki, bezmózgów, lujów, gachów, wrony, ptaszki, bezpańskie suki, drzewa w parku, rośliny na patio, dzikie kwiaty o płatkach koloru mięsa, stusiedemdziesięcioośmioletnie ciotki, dzieci porzucone w rowie lub ssące pierś zmarłej matki wśród piasków pustyni. Sednem sprawy jest to, co starożytni Grecy – jak wiemy od Arystotelesa, Arendt i Agambena – nazywali zoe i przeciwstawiali bios. Oba rzeczowniki oznaczają życie, ale ten drugi odnosi się do specyficznie ludzkiej formy istnienia od narodzin do śmierci. Bios to życie pojedyncze, zamknięte w sobie, o jasno ustalonych, nieodwołalnych granicach: podstawa wszelkiej biografii. Inaczej jest z zoe, czyli czystym, nagim życiem, które nie wybrzydza, „nie ma względu na osobę”, udziela się wszystkim i nigdy nie ginie, bo umierają jednostki, a nie życie samo. Zoe to życie bezgraniczne, w którym nie ma Żyda ani Greka, niewolnika ani wolnego, mężczyzny ani kobiety, człowieka ani zwierzęcia, zwierzęcia ani rośliny, życia ani śmierci. Zoe zamazuje jednostkowość i biografię. „Czas zatarł nasze imiona. Jakby wcale nas nie było”. Można więc powiedzieć, że wywłoki przezwyciężają biologię zoologią.

Camila Sosa Villada opowiada o żywiole większym od przyrody: dzikim i nieokiełznanym sercu, które ulega jedynie własnym porywom, niezrażone tym, czego sobie nie wybierało: rodziną, płcią, gatunkiem i losem. Kurewny to medytacja nad życiem tworzącym wspólnotę wszystkich żywych istot bez względu na wszystko.

____________________

Powieść Kurewny Camili Sosy Villady w tłumaczeniu Marii Brody możecie kupić tutaj.