Kategorie
Blog

Dlaczego „Kałszkwał”? Wyjaśnia Piotr Tarczyński

Ojciec Davida Sedarisa całe życie mamił swoją rodzinę wizją letniego domu nad morzem, w którym będą spędzać wakacje. Zapewniał, że kupi go lada chwila, ale nigdy do tego nie doszło – Lou zawsze miał lepsze pomysły i pilniejsze wydatki. Dopiero pięćdziesięcioparoletni David, który – jako gej i artysta – zawsze był rozczarowaniem dla ultra męskiego ojca, postanowił sam kupić dom wakacyjny dla bliskich, symbolicznie wchodząc w rolę głowy rodziny.

Na Emerald Isle w Karolinie Północnej panuje zwyczaj nadawania domom letniskowym nazw, które mają kojarzyć się morsko, plażowo, a zarazem być żartem językowym – często, zresztą, nie najwyższych lotów. Bądźmy szczerzy: są to przeważnie straszne suchary. W jednym z opowiadań, Teraz jest nas piątka, cała rodzina – brat, siostry, ojciec – zastanawia się jak nazwać nowy nabytek. Padają różne propozycje, lepsze lub gorsze, ale każdą trzeba przełożyć na polski. Niektóre są łatwe (Conch Sucker – „Wilgotna muszelka”), inne trudniejsze (Ship Shape, dzięki Michałowi Rusinkowi, którego z tego miejsca pozdrawiam, zamienione w nieco odleglejsze od oryginału, ale eleganckie „Być Morze”). Nudne i powtarzane do znudzenia Dune Our Thing (czyli połączenie „Wydmy” z „Róbmy swoje”), którą to nazwę nosi chyba dom w każdej nadmorskiej miejscowości Wschodniego Wybrzeża, stało się – według klucza banalności – równie nudną „Morską Bryzą”.

Ostatecznie David stawia na swoim: dom ma się nazywać Sea Section, co oznacza „Morski odcinek” a zarazem jest homofonem „Cesarskiego cięcia”. Żart niezły, to prawda, ale nie do oddania po polsku – musiałem zatem znaleźć coś innego, w dodatku coś, na co ojciec Sedarisa mógłby zareagować oburzeniem („O nie, ani mi się waż!”). Po długich rozkminach wymyśliłem w końcu „Kałszkwał” – łagodniejszą wersję „gównoburzy”, słowo rzadkie, niemniej używane od czasu do czasu. Może nie przez Adama Zagajewskiego czy Stefana Chwina, rzecz jasna, ale jednak. Do tego – przez „szkwał” – o ewidentnie marynistycznym charakterze.

Wydawczyniom – Dorocie i Ewie – Kałszkwał nie bardzo przypadł do gustu. Argumentowały (z czym się zgadzałem), że Kałszkwał dotyka innego tabu niż Sea Section, że jest niezrozumiały i wulgarny – z czym się już zgodzić nie mogłem, zwłaszcza że znałem trochę pisarstwo Sedarisa i doskonale wiedziałem, jak często trafiają się u niego żarty o kupie. A raczej o sprawach znacznie poważniejszych i nieprzyjemnych, do których kupa jest tylko (mniej poważnym, choć równie nieprzyjemnym) pretekstem.

Ponieważ jednak czas naglił i opowiadanie Lewiatan lada chwila miało iść do druku w magazynie „Książki”, a nikt nie był w stanie wymyślić żadnej dobrej alternatywy – stanęło na Kałszkwale. Z zastrzeżeniem, że jeśli znajdziemy coś lepszego, to w ostatecznej wersji książki zniknie on, niczym morska piana przez bryzę rozwiana.

Praca nad książką zbliżała się do końca, trwała redakcja, potem korekta, a temat Kałszkwału wracał raz za razem. Wydawczynie zgłaszały zastrzeżenia, redaktorowi czasem się podobało, czasem nie, ja sam zacząłem mieć wątpliwości, gotów byłem zgodzić się już na cokolwiek. Wreszcie zaproponowałem, żebyśmy zapytali autora. I tak miałem do niego szereg pytań o jakieś szczegóły (w rodzaju: „czy pen to pióro czy długopis?”, „jak dokładnie wygląda ten obraz, który opisuje pan w takim a takim opowiadaniu?”), więc po prostu dopisałem kolejne. Nakreśliłem mu sytuację, wyjaśniając, że tematyka okołoporodowa nie jest w Polsce takim tabu jak w Stanach, a oburzenie ojca na tematykę okołofekalną też będzie pasować do sytuacji. Objaśniłem zakres znaczeniowy Kałszkwału („łagodniejsze słowo na shitstorm, dosłownie poopsquall”) i zapytałem, co sądzi o takiej zmianie.

Choć Sedaris, jak wiemy z książek i wywiadów, nie jest fanem nowoczesnych technologii, to na maile odpisuje błyskawicznie. Odpowiedział na wszystkie moje pytania („pióro, a nie długopis”), dodał kilka miłych słów o pracy tłumaczy, a na końcu – krótko, ale nie pozostawiając cienia wątpliwości – entuzjastycznie wypowiedział się o Kałszkwale: „As for the Polish name for the Sea Section Poopsquall sounds great!”.

List od Sedarisa przyszedł, kiedy leżałem na trawie w parku, czytając zresztą inną jego książkę. Z radości wręcz kwiknąłem, aż mój mąż – który w skupieniu często nie wie, co się wokół niego dzieje – podniósł wzrok znad swojej książki i zapytał, co się stało. Znacie państwo to uczucie, kiedy wszyscy wokół próbują was przekonać, że się mylicie, więc zaczynacie w siebie wątpić, po czym przychodzi list od Najwyższej Instancji, która mówi wam, że od samego początku mieliście rację? Jeśli tak – wiecie o czym mówię. Jeśli nie – życzę wam, żebyście kiedyś tego doświadczyli.

Nie pozbędziecie się w ten sposób towarzyszącego wam każdego dnia poczucia niepewności. Nie pozbędziecie się „syndromu oszusta”, przekonania, że lada chwila wszyscy dowiedzą się, że tak naprawdę nie potraficie tłumaczyć i nic nie wiecie o Ameryce. Co to, to nie. Ale przynajmniej zrobi się wam miło. Będziecie mogli znowu położyć się na trawie i wrócić do czytania książki. Zadowoleni z siebie. Choćby przez chwilę. Bo macie na to glejt Davida Sedarisa.

Blog: najnowsze wpisy