Od początku wiedziałem, że praca nad Potosí będzie stanowić wyzwanie. Faktograficzne. Terminologiczne. Językowe. Nie przewidziałem, że również emocjonalne. Tłumaczyłem już wcześniej hardkorowe reportaże z Ameryki Środkowej, których autorzy narażali życie, by dotrzeć do świadków wydarzeń, wydawało mi się więc, że wiem, czego się spodziewać. Jednak tutaj autor jasno daje do zrozumienia, że jemu ani przez chwilę nic nie grozi – i ta nieznośna świadomość uprzywilejowania towarzyszy mu przez cały czas. Z dużą dozą prawdopodobieństwa odczuje ją również czytelnik.
Ander Izagirre wzbrania się przed epatowaniem sensacją, stawiając na opis górniczej codzienności i mechanizmów patologicznego systemu wyzysku, który trwa w Boliwii od czasów kolonialnych poprzez dziki kapitalizm rewolucji przemysłowej aż po neoliberalne eksperymenty doradców ekonomicznych ze szkoły chicagowskiej. Pokazuje też, jak głęboko wpływają one na mentalność lokalnych społeczności, przez co odmiany ich losów nie osiągnie się przyjęciem tej czy innej ustawy.
Izagirre dopuszcza do głosu różne postaci: bieda-górników, związkowców, działaczki organizacji pozarządowych, opozycjonistów z czasów dyktatury. Ten wielogłos trzeba było właściwie oddać, z poszanowaniem nie zawsze słownikowego socjolektu mówiących, a zarazem uważając, by przez niewprawną stylizację nie popaść w groteskę. Szczere, przejmujące zwierzenia tych ludzi kontrastują z koturnowym językiem oficjalnych komunikatów władz, spółdzielni i korporacji, czyli wszystkich tych, którzy usiłują przekonywać, że z obecną sytuacją nic się nie da zrobić (i lepiej nie próbować). Do tego dochodzi jeszcze narracja samego reportera, który nie stara się być przezroczysty i w którego słowach nierzadko czuć gorzkie zwątpienie, by mógł swoją książką cokolwiek odmienić.
Najgłębiej, co chyba nie zaskakuje, dotknęła mnie opowieść o dzieciach kopalni, czy też może o osobach, którym w innym świecie dane byłoby wciąż cieszyć się dzieciństwem, a które w straszliwych, zabójczych warunkach tyrają w ciasnych górniczych korytarzach, będąc niekiedy jedynymi żywicielami rodziny – ich ojcowie bowiem już nie żyją albo też nigdy ojcami się nie czuli. Jedną z takich małych dorosłych osób jest Alicia (imię zmienione przez Izagirrego) – to jej codzienność i rodzinę poznajemy najbliżej. Jej losy nie dawały mi spokoju po skończonej pracy, napisałem więc do autora z pytaniem: „co było dalej?”. Okazało się, że odpowiedź zawiera się w tekście stanowiącym epilog do Potosí, a opublikowanym do tej pory jedynie w formie artykułu online. Tekst ten udało nam się włączyć do polskiego wydania książki, co, wydaje mi się, potęguje jej wartość, mimo że nie jest to dopisek z gatunku „i żyli długo i szczęśliwie”.
Kiedy tłumaczysz książkę, zawsze lepiej, gdy masz z kim skonsultować jakiś szczegół faktograficzny, przetestować pomysł na oddanie gry słów autora, upewnić się, czy nie przeoczyłeś jakiejś wieloznaczności albo po prostu (co szczególnie istotne w przypadku takich historii) podzielić się z kimś emocjonalnym osadem, który po całej nocy pracy z tekstem zostaje człowiekowi na filtrach (ha). Korzystając z okazji, dziękuję za wsparcie Arturowi Domosławskiemu, Weronice Galdámez Muñoz, mojej żonie Raquel oraz córce Alicji (imię niezmienione przez tłumacza).