Właścicielki wydawnictwa poprosiły, żebym opowiedział, dlaczego zostałem redaktorem. Zdecydował o tym ciąg zbiegów okoliczności, leciutko kierowanych chęcią, by spędzić życie w branży wydawniczej. Z perspektywy czasu widzę, że gdy trafiłem na warszawską polonistykę, na początku lat dwutysięcznych, specjalizacja edytorska naprawdę pierwszorzędnie przygotowywała do tego fachu. Toteż zostać redaktorem nie było mi trudno, można się zastanawiać, jak przez kilkanaście lat wykonywania tego zawodu – mimo przeciętnych zarobków i mało porywającej ścieżki rozwoju – udało mi się nie zniechęcić.
Pewnie jednak nic w tym dziwnego, skoro jest to praca, która regularnie oddziałuje na ośrodek nagrody w mózgu. Po pierwsze: rezultat własnego trudu mogę zobaczyć w księgarni, w finałach nagród literackich, u znajomych na regale z książkami – mam wtedy dowód, że poświęcone roboczogodziny przełożyły się na coś konkretnego. Po drugie: redagując, co chwila uczę się czegoś nowego. Dowiaduję się rzeczy, którymi pewnie bym się nie zainteresował, gdyby nie konieczność sprawdzenia jakiegoś faktu. To również źródło stałej, równomiernie dawkowanej satysfakcji podczas pracy.
No dobrze, ale to brzmi dość egoistycznie, a przecież główny cel mojej pracy jest inny. Trzeba dostarczyć odbiorcy jak najporządniej przygotowany tekst. Ostatnio znajomy zwrócił się do mnie, jako doświadczonego kolegi, o poradę: „jak być dobrym redaktorem”. Zacząłem się zastanawiać, czy moje rozmaite przemyślenia na ten temat da się jakoś podsumować, streścić i wygłosić, jak rabin w anegdocie, stojąc na jednej nodze. Wszystkie próby wiodły mnie do przytoczonego wyżej banału o porządnie przygotowanym tekście dla odbiorcy.
Bo rzeczywiście – gdy tylko próbuję uogólnić zasady, którymi się kieruję, szybko sprowadzam je do tego wspólnego mianownika. Jest tylko jedno „ale”: jeśli na pierwszym miejscu jest kryterium funkcjonalne, nieuchronnie prowadzi to do notorycznego łamania reguł. Nawiasem mówiąc, to kolejna przyjemność uprawiania tego zawodu: mogę być chuliganem, nie wyrządzając nikomu szkody, puszczać do Was, Czytelniczki i Czytelnicy, oko zza szkiełka okularu. Zdarzyło mi się w niecnej zmowie z tłumaczem przemycić hermetyczny żart albo podkręcić jakieś sformułowanie dla wywołania (niezamierzonego przez autora) karykaturalnego efektu. Za wiedzą i zgodą autorów usuwałem korektorskie poprawki, które prostowały jaskrawe akty nieposłuszeństwa wobec normy gramatycznej. Dodawałem – to już na własną rękę – absurdalne hasła w indeksach i zgryźliwe uwagi w przypisach, raz nawet podsunąłem bohaterce ciętą ripostę, która przecież sama się nasuwała w dialogu z pewnym obleśnym typem (zapewniam, że książka na tym nie straciła).
Na co dzień jednak „chuligaństwo” nie jest tak dywersyjne, tylko ogranicza się do wypełniania prostodusznie pojmowanej misji mojego zawodu. Zrezygnować z precyzyjnego, ale mało popularnego słowa na rzecz łatwiejszego, ale użytego nie całkiem zgodnie ze znaczeniem? Owszem, jeśli adresujemy tekst do czytelników, którzy nie potrzebują specjalistycznej wiedzy, tylko chcą mniej więcej zrozumieć, o co chodzi. Postawić przecinek, choć reguły zabraniają go stawiać? Tak, postawić, jeśli wykluczy on ryzyko błędnego zrozumienia zdania. Odmienić obcojęzyczne imię niezgodnie z tym, co zaleca słownik ortograficzny? Jak najbardziej, jeśli forma zgodna z regułami byłaby tak zdeformowana, że aż nierozpoznawalna. Pozwolić tłumaczce na użycie sformułowania, które słownik poprawnej polszczyzny uznaje za niepoprawne? Pozwolić! Autorzy słowników też się czasem mylą. Zresztą… „błąd” popełniony celowo nie jest błędem, tylko środkiem stylistycznym. Nie twierdzę, że łamać reguły ma prawo tylko ktoś, kto je wszystkie poznał. Moje zastrzeżenie jest jednak podobne, choć trudniejsze w użyciu: te reguły trzeba przede wszystkim rozumieć i wiedzieć, których sytuacji dotyczą, a których nie.
Jeszcze tylko słówko na koniec. To wszystko, co napisałem w poprzednim akapicie, wcale nie musi być prawdą. Spotkałem w życiu kilka redaktorek i korektorek, absolutnych mistrzyń swojego zawodu, które nie musiały łamać słownikowych reguł, a i tak potrafiły przygotować tekst żywy, lekki, bez cienia toporności. Wiem, co mówię, bo w tym gronie jest moja żona. Nie szczędzimy sobie złośliwych uwag, czytając po sobie nawzajem teksty, nad którymi pracujemy.