Historyjki Davida Sedarisa są kadrami z jego życia. Analizując z pozoru błahe biograficzne szczegóły, potrafi on odnieść się do spraw wielkich. Pisze o tym, co ciężkie w lekki sposób, albo na odwrót: o byle czym – niezwykle wnikliwie. Jedni powiedzą, że to eseje, drudzy, że kartki z pamiętnika. Spór, ile tu pamiętnikowania, a ile esejopisarstwa, należy do najciekawszych wokół tej osobliwej twórczości. W Calypso sam autor rzuca nam trop, rozgrzeszając swoją matkę z naciągania anegdot: „…to, co chciała była odpowiedzieć na jakieś pytanie czy uwagę – cięta riposta – stawało się tym, co odpowiedziała.” Wiemy zatem od kogo Sedaris nauczył się niemarnowania puent w niewypowiedzianych zrywach esprit d’escalier. Zarazem zdanie to wybrzmiewa, jakby autor prosił nas, byśmy nie mieli mu za złe, że czasem przerabia coś, co było, w nieco więcej.
Strzępki, wokół których Sedaris buduje narrację, są jednocześnie o nim i o nas. W jednym wymiarze czytamy o Amerykaninie greckiego pochodzenia, który wychował się z czterema siostrami i bratem w mieście na południu. Wiemy, że przez telefon brzmi jak kobieta, tak samo zresztą jak ów młodszy brat, z którym mało go łączy. Wiemy, że mieszka w Europie (kiedyś we Francji, teraz w Anglii) i że jego partnerem jest mężczyzna o imieniu Hugh. W innym wymiarze jednak anegdoty Sedarisa mają charakter uniwersalny. Dotykają perwersyjnej ciekawości i przemilczanej rozpaczy. Mówią o paleniu się ze wstydu, o bezradności, o urokach złośliwości i o przebaczaniu. Uderzające, że choć autor pisze o sobie, wcale nie osacza czytelnika swoją wylewnością. To rzadki dar umieć o sobie, a niejako bez siebie. Chłodno, z dystansem, a przy tym swojsko i szczerze. Jak on to robi?
Sedaris nie unika wyolbrzymień czy nawet pewnego efekciarstwa, jednak dla czytelnika jest jasne, że interesuje go odważne rozprawianie się z rzeczywistością. Nie zmyśloną, nie wyidealizowaną, tylko dokładnie tą, która napiera na niego ze wszystkich stron i zmusza do konfrontacji z prawdą. Tej zaś szuka z perspektywy fantazyjnego, czasem sardonicznego obserwatora. Błazenada skrywa i chroni, a właściwie oprawia i prezentuje, jego ogromną wrażliwość. Chyba nikt nie potrafi tak jak on pisać o smutku na wesoło.
David Sedaris dowcip wpisuje w co drugi wers, dawkuje nam go jednak powściągliwie, stosując chwyty, z których polski humor raczej nie korzysta. Bo Amerykanie i Polacy śmieją się nie tylko inaczej – oni z brzucha, z zębami na wierzchu, my głową, z zasznurowanymi ustami – ale również z czego innego. W Polsce dowcip zdaje się czynić złośliwość bardziej strawną i bywa poligonem doświadczalnym dla dworskich ambicji. Króluje dziedzictwo kabaretu: wygłupy, zgrywy, uszczypliwość, sarkazm, absurd – i czasem ostry zakręt w napuszenie. Nasi mistrzowie śmiesznych rysunków, chociażby, wydają się prześcigać wcale nie w tym, kto piękniej i szlachetniej tworzy kompozycje, tylko w tym, kto robi to pozornie najniechlujniej. I podśmiewają się z wszystkiego wokoło.
Natomiast humor Sedarisa to humor wybitnie amerykański – język wyrafinowanych komiksów z „New Yorkera” i klasycznej szkoły stand-upu – zbudowany na spostrzegawczości i wyrażony starannie, nawet z nutą powagi. Inteligentny, ale nie inteligencki. Bez głupich min, a jednocześnie bez nerwowych aluzji do literatury. Ogromne znaczenie ma też to niezwykłe wyczucie czasu, które Amerykanie nazywają timingiem: jest to dowcip cierpliwy, jaki nie wpycha się na początek kolejki i nie pogania. Na przykład fakt, że tytuł – Calypso – jest jednym z najlepszych dowcipów w całej książce, odkrywamy dopiero w pół drogi.
Oczywiście nie każdy amerykański satyryk czy stand-uper potrafi za pomocą prostego języka i dobrze ustawionego pokrętła od efektów stworzyć to, co tworzy Sedaris. Przeciwnie – humor w Ameryce nieczęsto budzi aż tak głębokie wzruszenie. A śmiech, który jest reakcją na anegdoty i gry słowne Sedarisa, zna tajne przejście do tęsknoty. Nie do beztroski, która najbardziej się ze śmiechem kojarzy, i nie do złości, na którą łatwo się nadziać, kiedy ktoś żartuje sobie grubiańsko lub cynicznie, tylko właśnie do nostalgii, czyli tego oswojonego smutku, który owija tęsknotę. U Sedarisa raz jest to tęsknota za bliskimi, którzy odeszli, albo do których brakuje mu klucza, raz za tym, co mogło autora z nimi połączyć, choć nie połączyło, to znowu za młodością i za marzeniami.
Mam poczucie, że my nostalgię i wszelkie inne typy melancholii częściej ubieramy w ckliwość i sentymentalizm, albo w poetycką powagę, o tembrze rwanych zdań jak te u Marcina Wichy. U Sedarisa zdania konstruowane są w sposób prosty, z dziennikarską precyzją. Nie ma tu psychoanalizy i nie ma patosu. Autor nie roztacza nad smutkiem rozpaczy, tylko czasem koi ból żartem, dawką perwersji albo po prostu zgodą na to wszystko, wobec czego jesteśmy przecież bezradni.
On pisze o sobie, a my czytamy o nas. Wybuchamy śmiechem, ale moment później potrafią płynąć łzy. Czytając Sedarisa, wprawiamy się w stan głębokiej zgody na otaczającą rzeczywistość. Nabieramy wyrozumiałości wobec bliskich, akceptujemy własne słabości i otwieramy się na otaczający nas świat. Jednocześnie mamy chyba też mniej złudzeń co do tego, jaki on jest. Wielka literatura? Być może. Wielka wyprawa w głąb tego, co najbardziej ludzkie? Z pewnością.
Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie i jak zetknęłam się po raz pierwszy z jego twórczością. Nie ma to zresztą znaczenia. Istotne jest, że czuję jakbym znała ją całe życie. Nie zdziwię się zresztą, jeśli czytelnik, który dopiero odkrywa Sedarisa, poczuje to samo.
***
Natalia Osiatynska – absolwentka studiów dramatopisarskich i lingwistyki w Stanach Zjednoczonych, gdzie przez lata pracowała w reklamie. Obecnie mieszka i pracuje w Polsce. Miłośniczka i znawczyni literatury i kultury amerykańskiej, wielbicielka twórczości Davida Sedarisa.