1795 roku nie było narodu polskiego, który mógłby stracić niepodległość, a, co za tym idzie, w 1918 nie było żadnego jej odzyskania. Te dwie tezy, od których zaczyna się fascynująca książka Briana Portera-Szűcsa mogą zaskoczyć, a nawet oburzyć. I bardzo dobrze! Autor Całkiem zwyczajnego kraju z premedytacją uświadamia nam, że historia, którą wynosimy ze szkół i którą tak lubimy się puszyć, jest – delikatnie rzez ujmując – cokolwiek ahistoryczna. Kreśląc swoją panoramę minionych 200 lat dziejów Polski, amerykański autor nakłuwa puste balony narodowej mitologii i nieuzasadnionej dumy, ale czyni też znacznie więcej.
Po pierwsze, umieszcza historię naszego kraju w kontekście globalnym i w ten sposób wyzwala ją z nimbu wyjątkowości. Dowiadujemy się, że nie cierpieliśmy najbardziej, nie byliśmy jedynymi sprawiedliwymi, nie mieliśmy najgorszych sąsiadów, ani nawet najdzielniejszych żołnierzy. Ot, Polska to tytułowy całkiem zwyczajny kraj. Nie lepszy, ale i nie gorszy od innych w podobnym położeniu i o porównywalnym potencjale. Po wtóre, Porter-Szűcs podważa historyczne „my Polacy”, przez pryzmat którego patrzymy na przeszłość. W rzeczywistości przecież owo „my” zawsze monopolizują uprzywilejowani.
Tymczasem amerykański historyk interesuje się elitami w takim tylko stopniu, w jakim ich aktywność wpływała na życie zwykłych ludzi, których w końcu XIX wieku zaczęto nazywać Polakami. Zamiast narodowego monolitu dostrzega zatem klasy i grupy, wyznania i płcie, centra i peryferie. W ten sposób historia, którą – jak nam się wydaje – znamy, nabiera nowych, o wiele ostrzejszych barw, odcieni i kształtów. Więcej widać. Na scenę wkraczają nowe postacie, a akcja biegnie po torach wyznaczonych pomijanymi wcześniej emocjami, interesami i marzeniami. Ta historia smakuje inaczej, czasem bardziej gorzko, zawsze jednak świeżo i otrzeźwiająco. Budzi z nacjonalistycznej drzemki. Uwalnia od ciężaru martyrologii, a jeszcze bardziej od zbudowanych na niej kompleksów i pretensji. Wyzwala ze zmurszałych opłotków narodowego zaścianka, przywracając Polskę reszcie świata i odwrotnie, pozwalając dostrzec na lokalnym gruncie symptomy globalnych transformacji. A przy tym wszystkim to fascynująca, erudycyjna i świetnie napisana książka. Powinno się ją czytać na co dzień i od święta, do porannej kawy i na odtrutkę bogoojczyźnianych akademii z okazji kolejnych, coraz bardziej zafałszowanych rocznic. Ale też po prostu jako porywającą, wielowarstwową opowieść o wydarzeniach i procesach, które w dużym stopniu ukształtowały naszą współczesność – z tym, co w niej dobre, i tym, co złe.
Poza wszystkim, historia pisana w ten sposób ma szczególną moc zbiorowej terapii. Nie uciekając od mierzenia się z demonami przeszłości, uwalnia od ich ciężaru na przyszłość. Dlatego właśnie Całkiem zwyczajny kraj to lektura bardzo nam dziś potrzebna i najzwyczajniej obowiązkowa.