Kategorie
Blog

Adam Lipszyc
Dziwne rzeczy

 

Clemens J. Setz (ur. 1982) to dziś jedna z najjaśniejszych gwiazd literatury niemieckojęzycznej. Ten pochodzący z austriackiego Grazu niedoszły absolwent matematyki i germanistyki jest już – mimo młodego wieku – laureatem całej feerii ważnych nagród, na czele z tą imienia Georga Büchnera, która w świecie niemieckojęzycznym stanowi coś w rodzaju przepustki do ekstraklasy. Setz ma na koncie sześć powieści i trzy tomy opowiadań, jest też autorem sztuk teatralnych, wierszy i przekładów z angielskiego. W tym dorobku na szczególną uwagę zasługuje arcydzielna powieść Indigo z roku 2012, która dwa lata później ukazała się także w tłumaczeniu angielskim. Owa mroczna historia dzieci z tajemniczym „syndromem indygo” – powodującym, że ludzi w ich otoczeniu dręczą dziwne somatyczne objawy, takie jak straszliwy ból głowy i nudności – to dobry przykład specyficznego charakteru tego pisarstwa: nośnikiem arcygłębokiej, przewrotnej metafory współczesnego osamotnienia i wykluczenia staje się tutaj żywioł science fiction, kryminału i literatury sensacyjnej.

Faktycznie, Setz lubi żonglować gatunkami, lubi też odwoływać się do rozmaitych literackich i pozaliterackich archiwów. Umiejętnie korzysta z romantycznej i modernistycznej tradycji grozy i groteski, z najlepszych wzorów science fiction na czele z Philipem K. Dickiem jako autorem Ubika, Człowieka z Wysokiego Zamku i Trzech stygmatów Palmera Eldritcha, z późnych dokonań Davida Lyncha, takich jak Zagubiona autostrada, Mulholland Drive, Inland Empire czy zdumiewające Króliki. Zarazem jest też godnym i świadomym dziedzicem arcypotężnej tradycji powojennej literatury austriackiej. Wiele w tym względzie znaczy ukłon w stronę poety Ernsta Jandla, którego wiersz die morgenfeier o śmierci pewnej muchy otrzymuje do analizy nastoletni bohater opowiadania Suzy pomieszczonego w niniejszym tomie. Ten napisany celowo niegramatyczną niemczyzną utwór, usytuowany w austriackiej tradycji krytycznego namysłu nad językiem, korzeniami sięgającej Karla Krausa i Ludwiga Wittgensteina, wskazuje Setz jako kluczowy dla swoich czytelniczych początków, a ów defamiliaryzujący, czuło-komiczny zabieg, którym posłużył się Jandl, odnaleźć można również w opowiadaniu Spam. Znaczący jest też ukłon, jaki w powieści Indigo pisarz składa Elfriede Jelinek i jej mistrzowskim Dzieciom umarłych, gdzie czas ulega skrajnemu zakłóceniu, a na austriackiej ziemi zaczynają się tłoczyć niespokojne zombie. Jeśli jednak chodzi o technikę literacką, a także o konstrukcję postaci i ich światów, bodaj najistotniejszym mistrzem Setza jest Peter Handke. W zaskakujących sekwencjach protokolarnych zapisów z obserwacji otoczenia, za pomocą których Setz potrafi tak wiele powiedzieć o skołatanych duszach swoich narratorów i grozie codzienności, słychać echa takich małych arcydzieł jak Strach bramkarza przed jedenastką, Godzina prawdziwych odczuć czy Przewracanie się kręgli na chłopskiej kręgielni. Nie jest też raczej przypadkiem, że żona bohatera Lazaretu Południowego nosi to samo imię co bohaterka przejmującej Leworęcznej kobiety Handkego.

Pisarstwo Setza wciąż krąży wokół tych samych obsesji, z których jedna z najważniejszych to… obsesyjna natura ludzkiej psychiki. Niemniej opowiadania zebrane w tomie Pociecha rzeczy okrągłych – przy całym gatunkowym i fabularnym zróżnicowaniu – zdają się może bardziej wyraziście niż utwory wcześniejsze koncentrować na dwóch splecionych ze sobą kwestiach: idzie mianowicie o nader osobliwy status, który cechuje egzystencję wielu (jeśli nie wszystkich) protagonistów tych opowieści, oraz o specyficzny kształt świata, jaki ukazuje się istotom żyjącym taką egzystencją. Na czym ów status polega, widać już w pierwszym opowiadaniu, zatytułowanym Lazaret Południowy.

Oto neurotyczny pisarz szykuje się do zniknięcia na pół dnia w „dziurze na wysokościach”, na lotnisku wpatruje się w „szczelinę” między kabiną windy a krawędzią szybu, rozważa też owe „najosobliwsze międzyświaty”, które musi przemierzać bagaż nadawany przez pasażerów samolotu. W jego przypadku lot – przynajmniej na pozór – nie dochodzi do skutku, ale ta porażka jedynie nasila czy ostatecznie uwypukla niepewny byt pisarza. Jako „pasażer próbny” czy „próba pasażera” wyobraża on sobie, że jego równoległe ja podróżuje mimo wszystko do Kanady, ludzie wokół przypominają mu postacie z gier komputerowych, na koniec zaś, za sprawą nieprzewidzianego powrotu do domu, nieszczęśnik trafia do jakiejś podszewki rzeczywistości, do czegoś, co może dopiero jest prawdziwym życiem, może jest snem, a może strefą śmierci. Ale czy od samego początku nie pojawiały się sugestie, że tafla zmysłowych zjawisk pełna jest dziwnych pęknięć każących wątpić w jej solidność? Czy ruchy głowy dzięcioła od początku nie były źle zsynchronizowane ze stukaniem? Pisarz „pamięta”, że obudził się tego dnia wcześnie. Ale czy naprawdę spał? Naprawdę się obudził?

Taka niepewność naznacza żywot większości protagonistów tych opowiadań. Żyją oni egzystencją zawieszoną między śnieniem a życiem przebudzonym, halucynacją a realnością, a wreszcie – między życiem a śmiercią. Pozostają zawsze w jakimś stopniu odstrojeni od świata, zawsze na nieco innej częstotliwości, nigdy całkiem żywi, nigdy na twardym gruncie jawy, nigdy całkiem tutaj. Stąd też ich odzwyczajniony, swojski-nieswojski świat zawsze nasycony jest obezwładniającym lękiem i skrajną – lub minimalną, ale tym bardziej dezorientującą – dziwacznością. W każdym z tych utworów idzie o laboratoryjne studium dziwaczności świata, którego powłoka nieustannie rozwarstwia się i faluje, a spoza niej wyzierają upiorne, niesamowite międzyprzestrzenie.

Owo falowanie przejawia się na kilka komplementarnych sposobów. Jednym z nich jest wspomniane już poczucie desynchronizacji i sztuczności otoczenia, które wielokrotnie staje się udziałem bohaterów Setza. Ruchy dzięcioła rozmijają się ze stukotem, wydarzenia rozgrywają się w zwolnionym tempie, gwiezdny przybysz Or żyje według innego czasu, dzieci sprawiają wrażenie małych robocików lub bezgłośnych GIF-ów, ludzie jawią się jako postacie w grach komputerowych lub aktorzy, którzy nie zdążyli jeszcze wejść w rolę.

Uniwersum Setza naznaczone jest też grą podwojeń, pokrewieństw i duplikacji: bracia wydają się swoimi kopiami, dwie twarze w hotelu uderzająco ze sobą współgrają, córka jest niepokojąco podobna do matki i budzi w ojcu kazirodcze pożądanie, udręczony facet, który walczy z dziwną pociechą, jaką daje wyobrażenie odbić ludzkich twarzy w lustrach umieszczonych w windzie pewnego wieżowca, mija na ulicy swojego sobowtóra, malarz Conradi obawia się rzeczy przypominających inne rzeczy. Michael Zweigl (którego nazwisko każe myśleć o „dwójce”) ma dwóch synów – jeden z nich ma na imię tak jak ojciec – którzy układają rozcapierzone V z zapałek (V jak Vater?); przechodzący mutację starszy syn mówi równocześnie dwoma głosami, a gdy przykłada twarz do lustra, do spółki ze swoim odbiciem wyglądają jak syjamscy bracia zrośnięci głowami. Na powierzchni Księżyca zaś znajdują się dokładnie dwie piłeczki golfowe.

Owo rozplenienie duplikacji może przynależeć do tego samego rejestru co wrażenia sztuczności świata: ludzie podobni czy identyczni to istoty sztuczne, zmajstrowane naprędce według jednego prototypu. Ale to nie wszystko. Zwłaszcza w opowiadaniu o „dzielonym nieszczęściu”, gdzie roi się od podwojeń, wskazują one z jednej strony na rozszczepienie, rozbicie głównego bohatera cierpiącego na straszliwe i przerażająco sugestywnie opisane napady paniki, z drugiej zaś – właśnie na niemożność stabilnego rozdzielenia, podzielenia się cierpieniem. Taka jest, znowuż, kondycja wielu bohaterów Setza: rozszczepieni, sytuują się gdzieś między jedynką a dwójką; nie jest to jeden człowiek, nie jest też ich jednak po prostu dwóch. Wreszcie, duplikacje odsyłają do błędu w matriksie zmysłowej powłoki świata – jako nawrót czegoś nieprzyjemnie znajomego podwojenie każe nam myśleć nie tylko o ogólnej nierzeczywistości tego, co wokół nas, lecz także o tym, że sami coś przed sobą zatailiśmy, że gdzieś tuż za granicą naszego widzenia i myślenia ukrywamy sprawy i pragnienia straszne, a w każdym razie niechciane. Czy już to widzieliśmy? Czy to już się zdarzyło? Nie, ale oto właśnie coś, czego najmocniej pragnęliśmy, lub coś, czego najbardziej się baliśmy – zakazane zbliżenia, śmierć, własne okrucieństwo – daje o sobie znać w momentach rozpoznania duplikacji.

Szczególnie ciekawie robi się jednak wówczas, gdy powłoka zmysłowości wybrzusza się i twardnieje, tak że postacie muszą skonfrontować się z nader osobliwymi przedmiotami. Setz jest mistrzem rozmaitych Rzeczy. Wystają tu one z otoczenia, drażnią i niepokoją, przy czym najdziwniejsze okazują się – rzecz jasna – te najbardziej pospolite. Czasem ich dziwaczność ma swoje źródło w natręctwach bohaterów poszczególnych opowieści. Coś trzeba policzyć, czemuś ponadawać imiona, na coś raz jeszcze spojrzeć i w ten sposób upewnić się, że świat i ja jeszcze istniejemy, że rzeczywistość nie całkiem się wymknęła albo że prawdziwa – może jednak prawdziwa – jest ta właśnie wersja mnie i świata, a nie żadna inna. Oczywiście, im sumienniej protagoniści Setza wykonują obsesyjną robotę, tym gorzej z ową pewnością, która miała być tej roboty skutkiem. Albowiem za sprawą tych obronnych wysiłków w ich duszach jedynie przybiera na sile podejrzenie, że wszystko jest inaczej, niż się zdaje, i że oni sami są kimś lub czymś innym – że pamięć ich zawodzi, że nie całkiem żyją, że przybyli z trochę innej planety, że nigdy się tu nie zaczepią.

Trudno się więc dziwić, że molestowane rzeczy wyłamują się czasem z porządku natręctw, zdradzają udręczonych ludzi i przechodzą do kontrataku, wówczas zaś uniwersum Setza nabiera cech paranoidalnych. Najjaskrawszym przykładem jest tu z pewnością niezwykły gwiazdozbiór Wielkiego Parobka, który prześladuje malarza Conradiego w sebaldowskim z ducha i techniki opowiadaniu o „kocie Lalande’a” – owo straszliwe oblicze, które wygląda, jakby pośrodku piekła ktoś zrywał się właśnie do pieśni. Mniej spektakularne, ale równie dojmujące są sytuacje, w których rolę takich prześladowczych obiektów odgrywają napisy w mieszkaniu niewidomej (zwłaszcza nieprzywołany napis na wentylatorze), trzaski i mielenie w ścianach, kominy i wieże, a wreszcie po prostu wszystkie rzeczy w niby to całkiem swojskim otoczeniu, które naraz robią się nachalnie trójwymiarowe, przez które czujemy się fotografowani lub, wręcz przeciwnie, wypełnieni. „Wszędzie obiekty!”, woła bohater jednego z opowiadań.

Czy obiekty Setza patrzą na bohaterów tych opowieści, bo ci nie chcą sami czegoś zobaczyć? Być może. Wydaje się jednak, że lepiej byłoby ująć sprawę w inny sposób. W przeciwieństwie do ludzi wokół, którzy w ostatecznym rozrachunku po prostu śpią na jawie, mają się bowiem za zestrojonych ze światem, ci udręczeni insomniacy rozumieją raczej, że nie panują ani nad sobą, ani nad rzeczywistością, że zarówno ich tożsamość, jak i konsystencja świata ulegają nieustannemu fałdowaniu, a owe dziwne, prześladowcze rzeczy są szyderczym rezultatem ich rozpaczliwych, nieskutecznych prób zapanowania nad otoczeniem.

A przecież w uniwersum Setza napotkać można też inne obiekty, które – jak głosi tytuł całego tomu zaczerpnięty z tekstu jednego z opowiadań – ponoć niosą pociechę: rzeczy okrągłe. Jak to właściwie z nimi jest? Jak mają się do tamtych, strasznych? Czy można dać wiarę owej idei pociechy, czy też należy ją traktować jako jeszcze jedno szyderstwo? Cóż, w wielu wypadkach trudno zaprzeczyć, że rzeczy okrągłe są tutaj źródłem autentycznego pocieszenia. Dotyczy to wszechobecnych monet, które zjawiają się w niemal każdym opowiadaniu, dotyczy to enigmatycznego, ale wzruszającego Ora o krągłym ciałku, dotyczy to wreszcie pomarańczy – zwłaszcza tej, która zjawia się na koniec opowiadania FOKA FOKA FOKA, zwiastując być może pojednanie bohatera z niewidomą ukochaną. Jak czytamy w powieści Indigo, gdzie jedna z postaci ma namalować jabłko: „Wszystko, co okrągłe, to misterium – właśnie dlatego, że jest okrągłe”. Tak. Ale to, niestety, nie wszystko.

Warto zwłaszcza pamiętać, że chodzi tu o pociechę, a nie – dajmy na to – o radość czy ocalenie. „Ocalenie” byłoby dobrym określeniem na całkowitą przemianę świata i statusu podmiotu, na całkowite uwolnienie od rozchwianej, zawieszonej kondycji i szarych stref smutku i szaleństwa. O takiej przemianie w uniwersum Setza po prostu nie ma mowy. Nie wspomina się też raczej o radości, jak nazwać by można chwilowe, odosobnione rozbłyski szczęścia w cieniu nieusuwalnej zgrozy. Radość sytuowałaby się po tej, a ocalenie po tamtej stronie pocieszenia, łączyłby je wszakże moment prawdziwie przemieniający i uszczęśliwiający. Pociecha natomiast – pociecha rzeczy okrągłych – bynajmniej nie uszczęśliwia: co najwyżej przynosi wytchnienie skołatanym ciałom.

Co gorsza, nie wszystkie okrągłe rzeczy dają pocieszenie, część z nich bowiem budzi niepokój. Okrągłe jest gniazdko elektryczne, które przypomina aparaturka zastępująca oczy żywomartwego Daniela Grondla lub z którego w opowiadaniu o foce wieje dziwny wiatr. Okrągły jest wentylator, na którym w tym ostatnim opowiadaniu widnieje najstraszliwsza obelga. Okrągłe są – niepokojące, a przynajmniej dwuznaczne i niezbyt pocieszające – puste plamy, które zostawia podobna do Ernesta Hemingwaya drukarka bohatera Lazaretu Południowego. A Mike, młodszy z synów Michaela Zweigla, okrągłych przedmiotów po prostu się boi. Jeszcze gorzej dzieje się w pierwszym opowiadaniu z tomu Die Liebe zur Zeit des Mahlstädter Kindes, gdzie pewien chłopiec fascynuje się okrągłym jak hostia okienkiem w kościele, na koniec jednak – w straszliwej halucynacyjnej wizji – zostaje zmuszony do zjedzenia tej szklanej tafli. Do łykania monet i okrągłych kawałków plastiku zmusza też swoje ofiary protagonista innego opowiadania z tego tomu.

Ta upiorna wizja wymuszonej inkorporacji sugeruje, jak należy rozumieć ową dwoistość wartościowań. Rzeczy okrągłe, doskonałe w swym domknięciu, niosą może pociechę, ale nie mogą zaoferować nam nic więcej: dają chwilową ulgę, ale pozostawiają nas na zewnątrz, wydanych na pastwę kanciastych, prześladowczych obiektów i rozchwianej egzystencji. Moglibyśmy je próbować zjeść, żeby mieć ich spokój w sobie, ale wiemy, że to nic nie da – i to doprowadza nas do wściekłości. Stąd też w napadzie szału bezradni, przerażeni okrutnicy z uniwersum Setza każą jeść te przedmioty innym. To tak, jakby wrzeszczeli: widzisz, widzisz, nic z tego! Komplementarną strategią mogłaby być próba usytuowania się we wnętrzu okrągłego przedmiotu. Tę opcję wybiera protagonista jednego z opowiadań z wcześniejszego tomu (mieszka na, czy raczej w, innej planecie niczym w kuli śnieżnej), a także Peter Bender, bohater najnowszej powieści Setza, wyznawca szalonej teorii, zgodnie z którą mieszkamy po wewnętrznej, a nie zewnętrznej stronie kuli ziemskiej. Sporo w tym względzie wyjaśnia motto z Georga Lichtenberga, którym opatrzona jest pierwsza części książki: „To zapewne popęd do pewności zrodził w nim myśl, że lepiej byłoby się przechować wewnątrz, a nie na zewnątrz kuli”.

Tak więc pocieszycielskie i groźne oblicza rzeczy okrągłych to tylko dwie strony tej samej monety. Tymczasem motto do Pociechy rzeczy okrągłych wskazuje, że – mimo wszystko – istnieją jeszcze inne okrągłości. Czym bowiem w uniwersum Setza jest owo „okrągłe światło” nieznanego pochodzenia, które błąka się wokół naszej planety?

W tekście wspaniałej mowy, którą wygłosił, odbierając Nagrodę im. Georga Büchnera, pisarz proponuje błyskotliwą formułę: „Każdy człowiek, który chce opowiadać historie, musi też umieć przemawiać do istot pozaziemskich” (przeł. Agnieszka Kowaluk). To jednak chyba oznacza również, że jeśli chce się pisać, trzeba umieć spojrzeć na świat ludzki – świat ludzi, co mają się za zestrojonych z rzeczywistością – z perspektywy egzystencji zawieszonej między wymiarami, martwożywej, rozszczepionej egzystencji prawie-człowieka zdesynchronizowanego, trapionego lękiem i bezsennością, obsesjami i paranoją. Tego rodzaju osobnik błąka się wokół naszej planety, omywany okrągłym światłem obcego pochodzenia. Ta okrągłość nie daje pociechy, ale nie budzi też zgrozy – za to otwiera perspektywę, z której można pisać.

Setz mówi o tym niemal wprost w ostatnim akapicie przemówienia, gdy wylicza autorów, o których myśli z wdzięcznością, by na ostatnim, wyróżnionym, miejscu wymienić wybitną poetkę „Friederike Mayröcker, której książki – nareszcie, po tak długim oczekiwaniu – dały mi przyzwolenie, by forever szaleć za planetą Ziemia i już nigdy nie chcieć krążyć wokół innego ciała niebieskiego niż nasze”. I to właśnie Mayröcker jest autorką pięknych słów, dźwięczących kunsztowną aliteracją i zawrotną dwuznacznością, szczególnie trafnie ujmujących pisarską perspektywę, z której w swoich niezwykłych opowieściach patrzy na świat Clemens J. Setz: die Dichter tun nur so als wären sie / tot, Ton / aus der Ferne. „Poeci tylko udają, że są martwi”, a zarazem tylko udają, że – żyją. I właśnie migocząc w tej dwuznaczności, mogą być tym, czym są naprawdę: „tonem, co brzmi z oddali”.

 

Tekst jest posłowiem ze zbioru opowiadań Pociecha rzeczy okrągłych Clemensa J. Setza w tłumaczeniu Agnieszki Kowaluk.