Kategorie
Blog

Hałastra Helfer, Moniki

Urodzona w 1947 roku w Au w austriackim Vorarlbergu, nieopodal granicy z Liechtensteinem i Niemcami, Monika Helfer debiutowała w drugiej połowie lat siedemdziesiątych i od tego czasu ukazało się kilkanaście jej książek i sztuk teatralnych (dla dorosłych, nastolatków i dzieci). Cieszyły się one uznaniem i popularnością oraz przyniosły autorce liczne nagrody, jednak mimo to do niedawna cenili ją głównie wtajemniczeni. Prawdziwy rozgłos – zarówno uznanie krytycznoliterackie, jak i sukces czytelniczy – przyniosła Helfer dopiero mikropowieść Hałastra z 2020 roku, otwierająca autofikcyjny tryptyk rodzinny. Zasłużone powodzenie tych książek wydanych w stosunkowo późnym wieku – kiedy także ze względów osobistych stało się to dla autorki możliwe – jest niewątpliwie efektem udanego zestrojenia ich nośności literackiej i prawdonośności poznawczej ze społecznym i artystycznym duchem czasu.

Wspomniane recepcyjne wzięcie jest o tyle (mile) zaskakujące, że nietrudno byłoby Hałastrę przeoczyć. Sam tylko zarys fabuły – historia młodej kobiety z odludnej alpejskiej wioski u progu XX wieku: czyżby zatem jeszcze jedna krzepiąca bądź przygnębiająca historia ludowa? – niekoniecznie musi skłaniać do prędkiego sięgnięcia po tę powieść. Kiedy jednak sam po nią sięgnąłem, wysłuchując na początek audiobooka w autorskiej interpretacji, od pierwszych akapitów urzekł mnie właśnie głos, najpierw dosłownie, jego melodia, głos ponad siedemdziesięcioletniej pisarki czytającej własną książkę: nieco monotonnie, w jednej linii, bez aktorskiej zalotności, matowo i chropawo, jakby beznamiętnie, bez teatralnej pasji, ale zarazem ciepło, pewnie, wiarygodnie, miejscami przejmująco, z lekkim południowym zaśpiewem.

Gdy czytałem później kolejne książki, znalazłem w nich ten sam głos, wyraźny tym razem jako zamierzony styl: nieco jakby zdystansowany, wycofany, snujący opowieść zasadniczo z boku, choć równocześnie od środka, na poły obojętny, bez nadmiernego sentymentu, a przecież także czuły (wyczulony na niuans, wrażliwy na mikroemocje). Głos ten nakłada miejscami na narrację gorset minimalistycznej potoczności – wszystkie te wielokrotne powtórzenia elementów ramujących w dialogach: powiedział, powiedziała, powiedziała, powiedział – ale zarazem okala ją, co nie od razu daje się zauważyć, punktowo precyzyjnymi ujęciami. Urzekł mnie ten autorski głos i miałem wrażenie, że równie wyrazistego i osobnego we współczesnej prozie niemieckojęzycznej dawno nie słyszałem.

Wyjątkowy styl to jedno, ale fabuła także okazuje się bardziej wciągająca, niż moglibyśmy sądzić po skrótowym opisie. Na pierwszym planie jest historia Marii i Josefa Moosbruggerów, żyjących z czwórką (początkowo) dzieci na skraju niewielkiej alpejskiej wioski. Traktowani z góry ze względu na swoje ubóstwo, z niezawinionej biedy czynią cnotę i z wyboru trzymają się z dala od innych, na wyniosłą obojętność odpowiadając równie wyniosłą obojętnością.

Jest rok 1914 i odgłosy rozpoczętej wojny docierają aż po najdalsze krańce monarchii – mężczyzna zostaje powołany do wojska. Z uwagi na wspólne „interesiki” miejscowy burmistrz jest jedynym, kogo pod swoją nieobecność Josef może poprosić o opiekę nad liczną rodziną i piękną żoną. Gottlieb Fink nader skwapliwie podejmuje się powierzonego zadania, dostrzegając już niebawem okazję do wykorzystania sytuacji. Z kolei na pobliskim targu bydła – wydarzenia nie rozgrywają się na wiedeńskich salonach – Maria poznaje rudowłosego nieznajomego z Hanoweru, Georga, który na krótką chwilę pozwala jej stworzyć w fantazji inny obraz samej siebie. Ich przelotna znajomość (mężczyzna w przyszłości jeszcze odwiedzi kobietę i jej rodzinę) pozostanie platoniczna i raczej wyobrażona, i w żadnym razie nie zagrozi małżeństwu Marii (na swój sposób szczęśliwemu), ale pozwoli jej spojrzeć z innej perspektywy nie tyle na siebie (bo nie potrzebuje jeszcze jednego męskiego spojrzenia dla potwierdzenia własnej atrakcyjności), ile na swoją egzystencję i własne wybory. Tych co prawda nie żałuje, ale ulotna myśl o innym życiu to przecież nie przewina, lecz pociecha w czasie czterech lat samotnych zmagań z trudną rzeczywistością. Owszem, Josef przyjeżdża na krótkie urlopy, ale wojna odciska na nim swoje piętno. I choć owocem jednej z wizyt będzie kolejne dziecko, Margarethe, da on wiarę podszeptom zawistników i – zwłaszcza przez niepojęte kłamstwo burmistrza, odrzuconego zalotnika – nie uzna dziewczynki za własną córkę.

Małżeństwo przetrwa wprawdzie tę obmowę, a w kolejnych latach urodzi się jeszcze dwoje dzieci, ale Grete pozostanie odrzuconą pośród odrzuconych – Josef będzie traktował ją jak powietrze. Owa uporczywie ignorowana dziewczynka zostanie w przyszłości matką autorki, która po napisaniu wielu książek wraca w jesieni życia do starej rodzinnej historii.

Ta zaś, choć poruszająca, nie jest zapewne w kontekście czasu aż tak wyjątkowa, przez co tym łatwiej poddaje się nienachalnej uniwersalizacji. Ze względu na jeden z wątków powieści, a mianowicie „żywoty maluczkich” u początku XX wieku, a także podejmowane z różnym powodzeniem próby emancypacji, zwłaszcza nieuprzywilejowanych kobiet, powieść Moniki Helfer można czytać zarówno w węższej, jak i w szerszej perspektywie historycznej. Autorytarny klimat monarchicznej prowincji może przywieść na myśl obrazy filmowe w rodzaju Białej wstążki (2009) Michaela Hanekego (to odniesienie pojawiało się czasem w niemieckich recenzjach), aczkolwiek powieść nieporównanie mniejszą wagę przykłada do odsłaniania struktur hierarchicznej władzy, konfrontując czytelników raczej z dokuczliwymi konsekwencjami życia we wspólnotach przestrzegających (kiedy to użyteczne) tradycjonalistycznych zasad. Spośród powieści z kilkunastu ostatnich lat warto przypomnieć w tym kontekście choćby Południcę Julii Franck, 1914 Jeana Echenoza, Mothering Sunday Grahama Swifta czy Historię syna Marie‑Hélène Lafon.

Ale czytelniczkom i czytelnikom mogą się nasunąć także zupełnie inne skojarzenia. Trzeba bowiem zauważyć, że Hałastra, osadzona w głównej warstwie fabularnej na początku ubiegłego wieku, będzie czytana dziś, po zaledwie trzech latach od pierwszego wydania, w nieco innym już świecie. Wiemy przecież, że także początek kolejnego europejskiego stulecia przyszłe pokolenia wspominać będą jako znowu – jak przed wiekiem, mimo tylu solennych „nigdy więcej” – naznaczony wojną. I również w tym aspekcie książka Helfer nabiera naraz dodatkowych znaczeń. W powieści Córeczka (2019) ukraińskiej autorki Tamary Dudy natknąłem się na (trochę ironiczne) zdanie, które z powodzeniem mogłyby stanowić także jedno z mott Hałastry: „Wojna to zamknięty klub męski, ale z jakiegoś powodu kobietom obrywa się od niej rykoszetem” (przeł. Marcin Gaczkowski).

Sposób ujęcia tematu i włączenie w narrację figury samej autorki każe z kolei szukać jeszcze innych literackich punktów odniesienia. Głównym będzie współczesna proza autofikcyjna. To popularne dziś określenie odnosi się do beletrystyki, w której czytelnicy zachęcani są do utożsamiania narratorów z autorami – ale bez gwarancji pełnej faktycznej zgodności, z prawem tych drugich do celowego odkształcania części przedstawianych wydarzeń. Powieść Moniki Helfer będzie sąsiadować tutaj z projektami pisarskimi Petera Handkego, Emmanuela Carrère’a, Tomasa Espedala, Édouarda Louisa czy Annie Ernaux.

Właśnie dzięki znalezieniu frapującej formy dla scen z życia (trzech) kobiet autorce udało się stworzyć znacznie więcej aniżeli tylko kolejne na poły autobiograficzne świadectwo własnego pochodzenia. Charakterystyczny jest przede wszystkim język powieści: gdzieniegdzie precyzyjnie złożony, miejscami znowu nieoczekiwanie naiwnie odrealniony, zawsze zaś – co wyraźne przy bliższym wglądzie – starannie oczyszczony czy wręcz przerzedzony. Taki język tworzy w tekście prześwity, nieznacznie alegoryzuje tę realistyczną prozę. Kiedy z kolei celowa lakoniczność idzie w parze z trafnością – i brakiem fałszu – zyskuje ona ponadto poetycki spin, który ją zagęszcza.

W kompozycji uderza z kolei zwłaszcza umiejętne przetasowanie perspektyw i płaszczyzn. Autorka koncentruje się w pierwszej książce na życiu swojej babki, ale choć przedstawia fabułę w trybie relacji uczestniczącej, która umożliwia głębokie wniknięcie w opowieść, od samego początku nie ukrywa także własnej osoby, jakkolwiek nie czyni z niej narracyjnego punktu oparcia. Efektem jest czasowa wielopłaszczyznowość i umiejętnie kontrolowana wieloperspektywiczność. Helfer próbuje oglądać sytuację oczyma babki, ale potoczystą konfabulację zastępuje odfiltrowywaniem z pamięci ułamków opowieści, zwłaszcza matki i siostry matki, ciotki Kathe, wychowującej ją przez jakiś czas po przedwczesnej śmierci Margarethe. Odpryski rozmów z matką i ciotką oraz reminiscencje z własnego życia – mówiono o niej, że zwłaszcza z urody mocno przypomina babkę – stanowią konstrukcyjne składowe nie mniej istotne od głównej osi fabuły.

Ten czasowy przekładaniec – z wioski w Alpach przenosimy się w obrębie sąsiadujących akapitów do kuchni ciotki na osiedlu w Południowym Tyrolu, a chwilę później podróżujemy już z młodą pisarką i jej znacznie starszym adoratorem do Bazylei, aby odwiedzić sędziwego Karla Jaspersa – może wydawać się w rzeczowym opisie nieco wymagający czy też zakłócający potoczystość lektury. Owszem, być może czytelników oczekujących tylko prostej opowieści będzie to uwierać, ale wystarczy odrobina – jak to charakterystyczne dla współczesnej awangardy literackiej trzeciej drogi – podwyższonej uwagi, aby w żadnym miejscu nie zgubić się w tej historii i przyznać, że kompozycyjna złożoność dodaje jej spójności i nośności, których w innym wypadku by nie miała.

Prezentując rodzinną historię w sekwencji świadomie nieco zatartych, mniej lub bardziej rozmytych obrazów, autorka rezygnuje ponadto z czysto figuratywnego realizmu na rzecz bardziej symbolicznej, intuicyjnej prawdziwości. Przemyślnie zmontowana proza nieokreślonego rodzaju składa się mozaikowo na impresyjnie uzupełniany szkic – osobowy, rodzinny, generacyjny. Wszystko to sprawia, że projekt literacki Moniki Helfer wydaje się należeć do kategorii rzadkich książek odnowicielskich w obrębie tak dziś popularnych słowników rodzinnych i opowieści o „ja, które nie całkiem jest mną”.

Rozpoczęty Hałastrą familijny temat autorka kontynuuje w dwóch kolejnych powieściach, Vati [Tato] (2021) i Löwenherz [Lwie Serce] (2022), koncentrujących się odpowiednio na postaciach ojca i brata. To także dramatyczne historie. Ojciec, w wieku siedemnastu lat przymusowo wcielony do wojska, pod koniec drugiej wojny światowej na froncie wschodnim stracił nogę, a w sile wieku przeszedł druzgocące załamanie nerwowe. Z kolei brat, z zawodu zecer i utalentowany malarz samouk (jego ilustracje znalazły się w debiutanckiej książce pisarki), w wieku trzydziestu lat popełnił samobójstwo. I choć autorka nie zaciera tragiczności ich losów, to jednak nie pozwala jej zdominować opowieści, ton obu utworów jest jak najdalszy od skargi czy lamentacji. Powaga miesza się tutaj z błazenadą – opowieści o ojcu, zapalonym bibliofilu, który zakopuje w lesie książki z obawy przed ich utratą, czy o bracie, który z zaangażowaniem wychowuje przypadkowo oddaną mu pod opiekę dziewczynkę, są miejscami niemal nieprawdopodobne, choć ostatecznie przyjmujemy je na wiarę – a trzeźwy realizm wychyla się niekiedy w stronę realizmu jak gdyby nie całkiem rzeczywistego. Trochę jakby Ibsen, ale taki w Bullerbyn. Umiały tak pisać Natalia Ginzburg czy Tove Ditlevsen, umiał tak pisać Danilo Kiš – i jeszcze kilkoro innych, nie tak znowu wielu.

*

Czytelniczki i czytelników zainteresuje być może na koniec, że niemałym wyzwaniem przekładowym był w tym wypadku sam tytuł. W oryginale Die Bagage, co brzmi w rodzimych uszach znajomo: czy nie chodzi po prostu o bagaż? Ale w języku niemieckim to zapożyczone z francuskiego słowo oznacza dziś co innego – jego pierwotne znaczenie już jakiś czas temu niemal zupełnie wyszło z użycia – jest mianowicie (według słowników nawet już od wojny trzydziestoletniej) pogardliwym określeniem ludzi nisko przez nas ocenianych. Hołota, margines, tałatajstwo. Autorka próbuje przejąć wspomniane wyzwisko, neutralizując jego wyższościową zawartość. Obdartusy, chachary. Prócz tytułu książka nosi dedykację für meine Bagage”. Motłoch.

Wszystkie podane słowa są wprawdzie zakresowo właściwe, żadne nie wydaje mi się jednak choćby tylko na próbę odpowiednie. We francuskim przekładzie tytułu zrezygnowano z tego odniesienia, wybierając neutralne Héritages [Dziedzictwo], podobnie uczyniono w przekładzie włoskim I Moosbrugger [Moosbruggerowie], w tłumaczeniu na hiszpański wybrano ewangeliczno uogólniające określenie Los Últimos [Ostatni], zaś przekład angielski swoim tytułem Last House Before the Mountain [Ostatni dom przed górą] wyraźnie odrealnia książkę, niefortunnie przesuwając ją w sferę „magiczności” albo „romantyczności”. W wypadku innych przekładów, eksponujących z kolei „bagażowy” charakter tytułu – w wydaniu szwedzkim, duńskim, norweskim, niderlandzkim i czeskim – trzeba by dyskutować o ich faktycznie dwuznacznej wymowie. Co jednak zrobić z tytułem w języku polskim? Spośród kilku wchodzących w grę rozwiązań, z których część przewija się przez powyższy akapit, wybrałem Hałastrę.

Owszem, zanika tutaj wyjściowo dosłowny, z czasem przenośny wymiar ciężaru – owego noszonego na barkach bagażu – własnego pochodzenia. Zaciera się przez to nieco integralny splot przeszłości z przyszłością, aczkolwiek ujawnia się on przecież w całej książce, zaś dwoistości charakterystycznej dla tytułu w oryginale nie odda zgrabnie bodaj żadne polskie słowo. Poza tym to wybrane posiada pożądany naddatek znaczeniowy, bo są w nim zarówno niechęć i lekceważenie, jak i poufała czułość (wyraźna choćby wówczas, gdy rozbrykane dzieci określa się czasem mianem niesfornej, choć kochanej hałastry). W tłumaczeniu niekiedy coś tracimy, a zarazem coś nieraz zyskujemy – lubię myśl, że także powyższy przykład dobrze unaocznia tę ogólną zasadę.

***

Tekst jest posłowiem do książki Hałastra Moniki Helfer, którą również przetłumaczył Arkadiusz Żychliński.